Jedziemy do Casablanki. Pociąg całkiem niezły. Krajobrazy raczej pustynne. Przez dłuższą część podróży zupełnie płasko co stanowi dziwny kontarst z wczorajszymi górami i serpentynami.
W Casablance jesteśmy późnym popołudniem. Przy dworcu oganiamy się od natrętych taksówkarzy. Odchodzimy kawałek i łapiemy petit taxi - chcemy jechać do hoteliku w centrum miasta.
Kierowca jakiś mało kumaty. Nie zna żadnego języka w którym chcemy się porozumieć. Podejrzane wielce. Za to wyciąga broszury hoteli w których na pewno bedą miejsca.
Upieramy się, że chcemy jednak do "naszego" hotelu. Gościu niezadowolony zawozi nas, ale żeby udowodnić, że nie ma w nim wolnych pokoi idzie ze mną do recepcji, rzuca hotelarzowi kilka szybkich zdań i po chwili obaj stwierdzają, że "miejsc niet". Jestem wkurzony i postanawiam pozbyć się krętacza. Taksówka odjeżdża. Gdy zakładamy plecaki wychodzi z hotelu recepcjonista i mówi, że pokój dla nas się znajdzie... Nawet całkiem przyzwoity. Psia mać. Idziemy zobaczyć Wielki Meczet. Faktycznie jest. Przed spaniem miętowa herbata w kawiarni przy ruchliwej ulicy w city nouvelle. Miasto jak miasto. |