Co tu dużo gadać... Rano spakowaliśmy się sprawnie. Poszliśmy na dworzec autobusowy i tuż po południu wylądowaliśmy na śródziemnomorskim piasku. Ala pomknęła do supermercat po niezbędne na plaży produkty (oliwki, serek, chlebek i piwko), a ja zająłem strategiczną pozycję. I tak powinno pozostać przez jakiś czas... Po zameldowaniu się w hostelu "Zurich" (okazało się, że najlepszym w czasie tej wyprawy) wyruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. I tu pewne zaskoczenie - miasto wymarło. Mają tu taki rozkład dnia (knajpki), że pracują mniej więcej do szesnastej, a potem przerwa przynajmniej do dwudziestej. Wtedy je się tapasy popijając je winkiem lub piwkiem, a około dwudziestej pierwszej ...hmmm... obiad czyli główny posiłek dnia również popijany winkiem lub piwem. Trudno nam się do tego dostosować. Gdy zmrok zapada już krótko po siedemnastej to za bardzo nie ma co ze sobą zrobić. Dobrze, że nadal mamy ochotę na zwiedzanie. W każdym razie gdy tubylcy właśnie się rozkręcają - my nieco umęczeni (bo od popołudnia duje niemiłosiernie) wracamy do pokoju na lulanie. Co kraj to obyczaj. I dobrze.
|